Kandydatka do operowego Oscara?

I znowu szumne zapowiedzi, tym razem towarzyszące premierze opery „Carmen” Bizeta w reżyserii Andrzeja Chyry, zostały skonfrontowane z tym, co pokazano na scenie.

Reżyser miał stworzyć „Carmen” XXI wieku – prowokować, stawiać trudne pytania, sięgać do zaskakujących rozwiązań interpretacyjnych. Tymczasem powstało dzieło zdominowane przez złą scenografię (Barbara Hanicka) i kiczowate kostiumy (Magdalena Maciejewska).

Taniec z pomarańczą

Libretto „Carmen” nie jest skomplikowane. Maja Plisiecka, kiedy zdecydowała się na wystawienie „Carmen-suity”, w choreografii Alberto Alonso w Teatrze Bolszoj w Moskwie, zapisała je w kilku słowach: „Carmen, José, kwiat, miłość, torreador, zazdrość, karty, nóż, śmierć”. Warszawska operowa inscenizacja kojarzyć się będzie z latawcem i skrzydłami ważniejszymi od róży, którymi Carmen (Rinat Shaham) rzuca w jednej z pierwszych scen. Także z pijaną Micaëlą (dobra wokalnie Ewa Tracz), wózkiem dziecięcym, który nie wiadomo po co ciągnie za sobą Escamillo (Mariusz Godlewski), pedicurem i tańcem z pomarańczą – elementami, które w żaden sposób nie przyczyniły się do pogłębienia portretu psychologicznego postaci.

Ruch sceniczny został mocno ograniczony przez olbrzymią metalową konstrukcję w kształcie podobnym do areny; sceny zbiorowe w pierwszym akcie („zasługa” kostiumów) były wulgarne, a w drugim nijakie. Wykonawczyni roli Carmen miała problemy nie tylko ze śpiewem (szczegółowo omawiają tę kwestię Szymon Żuchowski i Gniewomir Zajączkowski w „Kulturze Liberalnej”, pisząc jednocześnie, że lepiej wypadła, w drugiej obsadzie, Monika Ledzion-Porczyńska), ale także ze zwykłym scenicznym chodem. A wspomniany powyżej „taniec z pomarańczą”, w scenie uwodzenia Don Joségo (Leonardo Capalbo), był jedynie niezręcznym i mało efektownym wygibasem na kanapie. W tym sensie szkoda, że śpiewaków w ruchu scenicznym nie wspomagał zespół baletowy. Nie dodano też, mimo zapowiedzianej w programie choreografii Jacka Przybyłowicza, ani jednej sceny prawdziwie tanecznej.

Tańce seguidillas nad rzeką Manzanares koło Madrytu (obraz pędzla Francisca Goi)

Tańce seguidillas nad rzeką Manzanares koło Madrytu (obraz pędzla Francisca Goi)

Dlatego polecam „Carmen” w reżyserii Herberta von Karajana z udziałem Grace Bumbry, Mirelli Freni, Jona Vickersa i Justina Diaza. W drugim akcie została dodana sześciominutowa scena taneczna w wykonaniu Mariemmy i Ballet de España. A i sceny zbiorowe zbudowano znacznie ciekawiej. Wersja jest dostępna na DVD. Na przykład w sklepie ROH.

Nie przekonała mnie też ostatnia scena. Pomysł z projekcją mogłabym uznać za ciekawy i oryginalny, ale podobnie jak scenografia i kostiumy zabieg ten rozpraszał jedynie uwagę i popsuł nastrój finału.

Operowe dziwactwa

W tym wydziwianiu Andrzej Chyra i pozostali realizatorzy nie są wcale oryginalni. Jest to pewna światowa, trwająca już od pewnego czasu tendencja.Szerzej o tym problemie opowiadał Piotr Beczała w rozmowie z Anną S. Dębowską.

Oto fragment wywiadu:

Kostium pomaga? Lubi pan być w kostiumie historycznym?
Bardzo. Ale reżyserzy nie doceniają znaczenia kostiumu. W operze emocje są gotowe, są zawarte w muzyce. Dlatego np. jako król Gustaw w „Balu maskowym” nie mogę wyjść w podkoszulku. W Zurychu miałem być nastolatkiem w stylu Byrona. Naprawdę trudno mi było połączyć jedno z drugim. Muzyka przeczyła wyglądowi.

Wolałby pan grać przed stu laty?
Myślę, że wtedy role były dużo lepiej zaśpiewane, ponieważ nie było przeszkadzajki w osobie reżysera, który każe śpiewakowi biegać, palić, wykonywać skłony podczas karkołomnych popisów wokalnych – brzmiała odpowiedź.

Zaś Artur Ruciński w rozmowie z Katarzyną Kaczorowską tak wytłumaczył sytuację, jaka zaistniała w Hamburgu, kiedy reżyserka „Łucji z Lammermooru” kazała Piotrowi Beczale zaśpiewać duet, posiłkując się bananem jako rekwizytem:

Przecież to my, śpiewacy, wychodzimy na scenę, dajemy twarz i nazwisko nawet najbardziej idiotycznym pomysłom reżyserskim. Trzeba się ratować przed niedorzecznościami i absurdem. Uznaliśmy, że skoro Piotr ma śpiewać duet z bananem, to my też możemy sobie pozwolić na żart, mrugnięcie okiem do publiczności. I zażartowaliśmy, rzucając w siebie skórkami – publiczność świetnie reagowała. Dyrekcja teatru zachwycona nie była, ale człowiek musi walczyć o swoje dobre imię. Ja rozumiem kompromisy, jest jednak granica, której przekroczyć nie można. Inaczej osuwamy się w śmieszność.

Spektakl uznano za fatalny, bił jednak rekordy popularności, „bo cała Europa chciała zobaczyć, dlaczego miał tak złe recenzje, i o co chodziło z tymi bananami”. Czy to samo przytrafi się warszawskiej „Carmen”? Zobaczymy…