Zakochany Albrecht i zimna Giselle

W ubiegłą niedzielę w repertuarze Bolshoi Ballet Live pojawiła się nowa „Giselle”. Zainteresowanie transmisją na żywo było ogromne. W Multikinie w Złotych Tarasach wszystkie miejsca były zajęte.

S żyru biesiatsia – mawiają Rosjanie. I chyba wiedzą, co mówią. Bo oto mamy teraz w Teatrze Bolszoj dwie wersje „Giselle” – Jurija Grigorowicza z 1987 r. i Aleksieja Ratmańskiego, której premiera odbyła się w listopadzie. Co więcej, tytuł w Moskwie nie schodzi z afisza od 1944 r. Autorem pierwszego opracowania był Leonid Ławrowski; potem sąsiadowały ze sobą dwie choreografie: Grigorowicza i Władimira Wasiliewa. „Giselle” w klasycznych wystawieniach jest też obecna w repertuarze innych największych scen baletowych – w Petersburgu, Paryżu, w Londynie, Mediolanie… Oprócz spektakli na żywo, transmisji na małym i dużym ekranie, dostępne są nagrania na DVD i Blu-ray. Możemy więc sobie porównywać inscenizacje i obsady – zachwycać się nimi albo (od dobrobytu przewraca się w głowie, luźno tłumacząc rosyjskie powiedzenie) wybrzydzać i krytykować.

Aleksiej Ratmański był bohaterem jednego z moich pierwszych wpisów na blogu. Opisywałam wtedy balet „Romeo i Julia” – spektakl, który stworzył dla Narodowego Baletu Kanady, następnie przeniósł na moskiewską scenę, dzięki czemu – już dwa lata temu – mogliśmy się z nim zapoznać w kinach, a 29 marca (dobra wiadomość) jest przewidziana kolejna powtórka. Ja się wybieram!

„Romeo i Julia” Ratmańskiego, tak samo jak teraz „Giselle”, funkcjonuje w Bolszoj razem z wcześniejszą wersją Grigorowicza. Różnią się jednak diametralnie. Ratmański ułożył swoją własną – od A do Z – choreografię, trochę inaczej poprowadził narrację, wprowadził nieznane wcześniej rozwiązania; zaprojektowane zostały nowe kostiumy i scenografia. Stworzył jakość, jakiej przedtem nie było. W transmisji zatańczyła rewelacyjna obsada.

„Romeo i Julia” w choreografii Aleksieja Ratmańskiego - scena zespołowa. Na pierwszym planie Jekaterina Krysanowa w roli Julii. Zdięcie: Damir Jusupow/ Teatr Bolszoj
„Romeo i Julia” w choreografii Aleksieja Ratmańskiego – scena zespołowa. Na pierwszym planie Jekaterina Krysanowa w roli Julii. Zdięcie: Damir Jusupow/ Teatr Bolszoj

Realizacja „Giselle” jest na najwyższym poziomie, ale – uwaga, zaczynam trochę narzekać – wszystkie elementy (no dobrze, prawie wszystkie) już skądś znamy – z redakcji Grigorowicza i kilku innych.

Na przestrzeni lat libretto z 1841 r. ulegało modyfikacjom, skrótom, dokonywane były zmiany w choreografii. Na przykład – w rosyjskich wersjach zrezygnowano na początku drugiego aktu, rozgrywającego się na cmentarzu, z grupy kolegów towarzyszących gajowemu Hansowi (Hilarionowi). Zostali za to zachowani w paryskiej „Giselle” w realizacji Patrice’a Barta i Eugène’a Polyakov’a (na afiszu Opery do 15 lutego). Teraz odnaleźli się w wersji Ratmańskiego. Rozbudowana scena pantomimiczna – Berta, matka Giselle (w tej roli gwiazda rosyjskiego baletu Ludmiła Siemieniaka) opowiadająca o wilidach z użyciem ruchu dłoni imitującego trzepotanie skrzydełek – jest znana ze sceny Royal Opera House w Londynie (choreografia: Petera Wrighta). Przywrócenie oryginalnego zakończenia (wg Ratmańskiego bardziej „chrześcijańskiego”), o którym wspominałam we wpisie „Dobra Giselle, skruszony książę i wyrozumiała Batylda”, nie było już teraz zaskoczeniem, teatr i recenzenci zdradzili tę informację dużo wcześniej.

Olga Smirnowa (Giselle) i Artemij Beliakow (Albrecht). Zdięcie: Damir Jusupow/ Teatr Bolszoj

Z kolei nowe uszeregowanie Giselle i jej koleżanek w kształcie krzyża, w tzw. białym akcie (bardziej podoba mi się określenie Jerzego Waldorffa „cmentarny dancing”), jest piękne i oryginalne, ale raczej nie wynagrodzi baletomanom usunięcia najtrudniejszych skoków wykonywanych przez solistów. To m.in., a może przede wszystkim dla nich i dla kultowej sceny zespołowej, zwanej „czołgami” (niepotrzebnie ruszonej, bo stała się mniej dramatyczna), nadal ogląda się „Giselle” – w starych bądź nowych obsadach, gdyż oprócz wirtuozerii posiadają olbrzymi ładunek emocjonalny.

Obrazek psują też ustawienia w romantycznym wprawdzie stylu, ale jednak bardziej w klimacie „Pas de Quatre” Perrota, a nie „Giselle”. Może na żywo efekt jest inny niż w zbliżeniach na dużym ekranie, podczas transmisji poczułam jednak pewien dysonans. Zaś powtórzenie przez wilidy ruchu, nazwijmy go „skrzydełkowym”, było tylko – moim zdaniem – wizualnie miłym wrażeniem, do akcji nic nie wniosło.

Podoba mi się pomysł wykorzystania w pierwszym akcie żywych koni, wejście Batyldy stało się dzięki temu bardziej efektowne. Zachęcam też do obejrzenia jednego z odcinków programu „Билет в Большой”. Oprócz rozmów z artystami można w nim podpatrzeć zaplecze teatralne – pracownie krawieckie (nowe kostiumy zaprojektowane przez Roberta Perdziolę na podstawie szkiców Alexandra Benois bardzo dobrze sprawdzają się w tańcu) i jakie stosuje się sztuczki dla wywołania romantycznie tajemniczego nastroju. Ratmański powrócił do flugi, urządzenia, dzięki któremu w XIX w. stało się możliwe wywołanie iluzji nieziemskiego lotu.

W transmitowanym przedstawieniu rewelacyjny był Artemij Beliakow – artysta tańczy w Balecie Bolszoj od 2010 r., w hierarchii baletowej osiągnął najwyższą rangę Премьер, pierwszego tancerza, czołowego solisty. Ma doskonale opanowaną technikę (jego pedagogiem jest słynny Aleksandr Wietrow), którą wyśmienicie wykorzystuje do budowania roli. W niedzielę był genialnym Albrechtem (Albertem), zakochanym w Giselle i nie mogącym pogodzić się z jej odejściem. Niestety nie miał partnerki. Olga Smirnowa wykazała się genialną techniką. Wszystkie pas, gesty, spojrzenia ma idealnie wyćwiczone. Ale w skórę Giselle weszła tylko w pierwszym akcie, w drugim nie udało jej się przekazać emocjonalnego napięcia i partner dla niej nie istniał. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy oglądałam ją podczas tournée Bolszoj w Londynie w 2013 r. – wtedy była tam silnie promowaną wschodzącą gwiazdą – miałam mieszane uczucia. Jako Dobra Wróżka w „Śpiącej królewnie” nie czuła się pewnie i dużo jej brakowało do idealnego wykonania tej roli, za to rewelacyjnie zatańczyła w ostatniej części „Klejnotów” Balanchine’a. Partnerował jej Siemion Czudin, o ich występie nie mogłam zapomnieć przez kilka kolejnych dni. Ale już potem w transmisjach była – albo świetnie wyszkoloną techniczką (trochę więcej emocji wydobyła z siebie w „Bajaderze”), albo zestresowaną niepewną swoich umiejętności baleriną.

Największy problem mam z Mirtą. W Bolszoj tańczyło tę rolę wiele znakomitych artystek – Maja Plisiecka, Maria Allasz, Jekaterina Szipulina… Szczerze mówiąc Angielina Własziniec nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, czuję się tak, jakby jej w tym balecie w ogóle nie było.

Angielina Własziniec (Mirta). Zdięcie: Damir Jusupow/ Teatr Bolszoj

Ale może to tylko moje wrażenia i s żyru biesiatsia. Jeśli będą powtórki, nową wersję Aleksieja Ratmańskiego na pewno znowu obejrzę. A jak nadarzy się okazja, również na żywo w innej obsadzie.

Czytaj też:

Z Harzu na Kaszuby

Cmentarny dancing i jego wykonawczynie

Ćwiczenia z równowagi

A new modern classic…