Tańczę, więc jestem

Był na okładkach „Timesa” i „Newsweeka”. Ale zainteresowanie prasy przeszkadzało mu. Chciał być zwykłym członkiem zespołu Royal Ballet. I robić swoje – spełniać marzenia, podejmować wyzwania, pokonywać przeszkody. W wywiadzie zarejestrowanym w filmie „Fonteyn & Nureyev, the perfect partnership” (Fonteyn i Nuriejew, partnerstwo doskonałe) mówi: „Nie chciałem zmarnować swojego talentu. Wiedziałem, że go posiadam”. Szczęśliwy poczuł się na lotnisku Le Bourget w Paryżu, kiedy policja francuska poprosiła go o dokonanie wyboru. Miał tylko usiąść i przemyśleć, które wybiera drzwi: do ryzykownej wolności czy do poniżających i nie do zniesienia intryg oraz kontroli.

Margot Fonteyn i Rudolf Nuriejew. Materiał prasowy: nazywowkinach.pl.


Margot Fonteyn i Rudolf Nuriejew. Materiał prasowy: nazywowkinach.pl.

Nigdy nie znalazł czasu na zbudowanie głębszych relacji. Blokował uczucia. Jego partnerzy, Erik Bruhn i Wallace Pots, nie byli z nim szczęśliwi. Oczekiwał, że przyjaciele zawsze będą dla niego dostępni, ale jak sam się przyznawał „kiedy mnie potrzebują nie ma mnie dla nich”. Miał też całą masę kontaktów przypadkowych, mechanicznych, dzięki którym odreagowywał życie na scenie. Bo jak tłumaczył „po spektaklu trudno jest zasnąć”.

Zadzierał ze wszystkimi: Béjartem, Makarową, członkami zespołów, w których tańczył. Ninette de Valois mówiła o jego „oszalałym, wulgarnym egoizmie”, który przejawiał się też manią gromadzenia pieniędzy. Tym niemniej to jego nazwisko na afiszu gwarantowało sukces frekwencyjny. Był podziwiany jako artysta tancerz („Śpiącą królewnę”, którą wystawił z Kanadyjskim Baletem Narodowym, na telewizyjnych ekranach obejrzało 30 mln. widzów) i nie do zniesienia w kontaktach prywatnych, a nawet podczas prób.

W 1984 r. potwierdziły się jego przypuszczenia, że jest nosicielem wirusa HIV. „Umierał w potwornych bólach. Każdy skrawek materiału na jego ciele przysparzał mu ogromnych cierpień. Leżał nagi, przykryty jedwabiem lub kaszmirem. Nic nie przynosiło ulgi. Ciało przestało reagować na lekarstwa. Każda zwiększona dawka mogła go zabić. Więc cierpiał niewyobrażalne męki. Ale nie skarżył się (…) I cały czas wierzył, że naukowcy znajdą środek na zwalczenie tej choroby i że go uratują” – napisał Jan Stanisław Witkiewicz w książce „Rudolf Nurejew”. Nie poddawać się. To także była jedna z jego życiowych dewiz. Nawet wtedy, kiedy Rudi van Dantzig stworzył dla niego balet „Pełzający czas” sugerując, że nadszedł czas pożegnania ze sceną.

O jego życiu ukazało się wiele książek, wspomnień. Zachowały się też wywiady prasowe i telewizyjne z jego udziałem, zdjęcia, filmy, balety. Aby go bliżej poznać wystarczy odwiedzić stronę internetową Fundacji Rudolfa Nuriejewa.

Po raz pierwszy zetknęłam się z Nuriejewem oglądając na DVD jego „Jezioro łabędzie”, w którym wystąpił z Margot Fonteyn w Operze Wiedeńskiej w 1966 r. Potem sięgnęłam do biografii „Nureyev” w reżyserii Patricji Foy, wspomnianego wyżej dokumentu „Fonteyn & Nureyev, the perfect partnership” i wspaniałego albumu „Nureyev” wydanego przez wydawnictwo Phaidon. Dwa lata temu obejrzałam fabularyzowany dokument „Nuriejew – taniec wolności”, w reżyserii Richarda Cursona Smitha, przedstawiający kulisy jego ucieczki na Zachód. W tym sensie „Nuriejew bez kurtyny” niczym mnie nie zaskoczył. A jednak był to pierwszy film o Nuriejewie, który mnie głęboko poruszył.

Sposób poprowadzenia narracji, wybór materiałów, których przekaz wzmacniają taneczne obrazy w choreografii Russella Maliphanta sprawiły, że nie jest to kolejny dokument przedstawiający mniej lub bardziej znane fakty z życia tancerza. Jacqui i David Morris dokonali więcej. Udało im się uchwycić duszę Nuriejewa – jego samotność, wewnętrzną walkę o talent i przetrwanie. A także to, że od początku wszystko zmierzało do tragicznego finału.

Wczoraj wieczorem po raz kolejny obejrzałam Nuriejewa w roli Alberta z Carlą Fracci jako Giselle. Patrząc na jego niepowtarzalną interpretację, wysiłek emocjonalny towarzyszący temu występowi i dopingujący jego partnerki (przyznała to chociażby Margot Fonteyn, której kreacje dzięki Rudiemu nabrały innego wymiaru) łatwiej zrozumieć, dlaczego nie był już zdolny do tych samych uczuć w realnym życiu. Zostawił je dla nas (a może i dla siebie) na scenie.