Mam wiadomość
„Romeo i Julia” w choreografii Matthew Bourne’a do muzyki Siergieja Prokofiewa jest kolejnym spektaklem przeczącym tezom o: estetyce baletu „opornie poddającej się jakimkolwiek zmianom”, „temacie zanurzonym w przeszłości”, sztuce poświęconej kwestiom „lżejszym – np. o… śmiechu”, której „nie jest po drodze” z poważnymi tygodnikami „poruszającymi kwestie związane z tematami najważniejszymi, to jest związanymi z polityką krajową, zagraniczną, gospodarką, problemami społecznymi etc.”
Przekonałam się o tym w sobotę, ryzykując zdrowie i życie, na seansie baletowym w kinie Luna, drugim z cyklu „Nowoczesny balet w kinie”. Z tym ryzykiem oczywiście trochę przesadzam, sale są przez organizatorów odpowiednio przygotowywane, a liczba miejsc urzędowo ograniczona, choć niewątpliwie bezpieczniejsze w obecnych warunkach są transmisje onlinowe i emisje telewizyjne.
Czytaj też: Worek i drążek. Taniec i boks. Paryż online
Sir Matthew Bourne nie jest pierwszym choreografem, który tragedię Szekspira przeniósł „w nowe czasy i okoliczności” (pisząc te słowa mam przed oczami „Oniegina” Borisa Ejfmana, w ten sposób rosyjski choreograf zapowiedział swoją wersję poematu Puszkina, genialnie łączącą przeszłość z teraźniejszością, a opowiedzianą nowoczesnym językiem baletowym); zrobili to już przed nim Angelin Preljocaj i Krzysztof Pastor, którego spektakl pod koniec lutego wróci na afisz, o ile teatry unikną ponownego lockdownu. Technicznie „Romea i Julię”, zachowując realia epoki, ale nadając współczesny sznyt choreografiom, rozwijali Rudolf Nuriejew i Aleksiej Ratmański. Nie mogę też pominąć, nowatorskiej w treści i formie, choreografii Maurice’a Béjarta, stworzonej do muzyki Hectora Berlioza. Dlatego powtórzę raz jeszcze – balet nie jest sztuką skostniałą i zanurzoną w przeszłości. Wciąż wzbudza żywe zainteresowanie, a o wysokim poziomie innowacyjności i akceptacji pomysłu Bourne’a świadczą spontanicznie entuzjastyczne wypowiedzi widzów zarejestrowane tuż po londyńskiej premierze w Sadler’s Wells.
Ja również wyszłam z kina pod dużym wrażeniem. Z łatwością porzuciłam, choć miałam je w tyle głowy, wcześniejsze skojarzenia i sentymenty, dałam się wciągnąć w nową historię o miłości młodych kochanków z Werony, tym razem podopiecznych bliżej nieokreślonego instytutu poprawczego, w którym Julia jest molestowana przez średnio inteligentnego, ale posiadającego nad nią władzę strażnika Tybalta, Romeo jest synem bogatych rodziców, którzy rozwiązanie problemów wychowawczych przerzucają na niesprawdzone placówki i myślą, że wszystko da się załatwić pieniędzmi, Merkucjo jest gejem w związku z Baltazarem, rola ojca Laurentego jest przepisana na wielebną Bernadette Laurence. I wszystko to ma sens, pomimo zauważalnych niedociągnięć dramaturgicznych, które na szczęście nie psują obrazu całości i ogólnego odbioru. A przede wszystkim tego, co opowiedział nam wcześniej Szekspir, i co znamy z klasycznych wersji baletowych, począwszy od choreografii Leonida Ławrowskiego. Jest więc to nadal balet o pierwszej młodzieńczej miłości, obłędnym zauroczeniu, spojrzeniu, po którym już nie ma odwrotu, o opresyjności systemu, o serii zdarzeń i pomyłek doprowadzających do tragicznego finału, opowiedziany współczesnym językiem baletowym, technicznie może mniej skomplikowany od współczesnych choreografii Borisa Ejfmana czy „new modern classic” Aleksieja Ratmańskiego, ale genialnie wymyślony i równie porywający. Nawiasem mówiąc recenzowany w poważnych czasopismach, takich jak: The New York Times.
Czytaj też: Review: In Matthew Bourne’s ‘Romeo and Juliet,’ a Story of Even More Woe
Czytaj też:
Męskie łabędzie. Czy balet jest sztuką skostniałą?
Nowa wersja znanego od dawna tytułu