Media bez wyboru? Taniec wraca na scenę

„Takie są ogólne warunki, jeśli ich nie akceptujesz, twój wybór”, usłyszałam pewnego razu od osoby dobrze znającej się na funkcjonowaniu prasy, kiedy dosadnie oznajmiłam, co myślę o postawie de facto wspierającej mobberów i niegodziwe warunki pracy, a raczej współpracy z mediami. Bo jak wiadomo – prawie nikogo to przecież nie dziwi, protestują nieliczni, a strajki polegające na zamknięciu dostępu do treści jakoś nie są w imię praw pracowniczych organizowane – czwarta władza (wcale nie sporadycznie) swoją siłę i niezależność w wyrażaniu poglądów buduje na umowach śmieciowych, gnębicielsko niskich honorariach za teksty (zdarza się, że warunkiem publikacji jest przymusowo liberalna rezygnacja z wynagrodzenia) oraz na aroganckiej doktrynie „dobrowolności”. Ze smutnym uśmiechem przyjmuję więc powtarzany dość często w ostatnich dniach argument, że narzucony „haracz” unicestwi dziennikarstwo śledcze. To bardzo ciekawa konstatacja, zwłaszcza w kontekście wynagradzania reportażystów. „Jak pracownicy mediów mają być solidarni z właścicielami prywatnych mediów uważających się za wolne i demokratyczne, skoro gwiazdom i zarządom wypłaca się bajońskie sumy, a pracownikom zostawia się cywilnoprawne ochłapy?” – takie pytanie zadała wczoraj Komisja Dziennikarek i Dziennikarzy przy OZZ Inicjatywa Pracownicza.

Ale przecież praca powinna być tylko frajdą. Więc zamiast narzekać na takie czy inne „daniny” i „ogólne warunki”, bez żadnej dyskusji narzucane przez populistyczną większość (dla wielu to pewnie niespodzianka, lecz każdy ma swojego szefa, czasami bywa nim po prostu władza ustawodawcza ), polubmy je albo… stańmy za ladą. Przekwalifikowanie – to przecież słowo wytrych XXI wieku. Antidotum dla artystów baletu, którym odebrano prawo do wcześniejszej emerytury, delegowanych prokuratorów, dziennikarzy, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Na scenę wraca też taniec, pójdźmy więc do teatru; wieczór ze sztuką jest milszym zajęciem od ocierającego się o masochizm obserwowania polityczno-medialnej rzeczywistości.

W sobotę Opera na Zamku w Szczecinie proponuje „Wizje miłości/ Mity”, balet poświęcony Ewie Głowackiej, wielkiej polskiej balerinie, zmarłej
19 października 2020 roku. „To była moja przyjaciółka, życiowa i artystyczna. Po jej śmierci dowiedziałam się, że wiele osób podziwiało tę naszą przyjaźń. Myśmy się bardzo dobrze rozumiały. Całe lata miałyśmy jedną garderobę, całe lata spędziłyśmy przy jednym drążku na lekcjach baletu. Bardzo dużo jej zawdzięczam.” – mówi choreografka Zofia Rudnicka w rozmowie nadesłanej przez teatr, którą w całości publikuję dla Państwa poniżej. W niedzielę premierowe przedstawienie zostanie udostępnione na platformie eWejściówki VOD. Pod koniec miesiąca Polski Balet Narodowy zatańczy w „Romeo i Julii” Krzysztofa Pastora, w marcu możemy wybrać się na „Damę kameliową” Johna Neumeiera. Jeśli jednak nie chcemy jeszcze ryzykować wyjścia z domu, do 18 lutego możemy wybrać onlinową propozycję i obejrzeć trzy odcinki „Noworocznej Gali”, także w wykonaniu PBN. 21 i 22 lutego, w Teatrze Wielkim w Łodzi odbędą się przedstawienia „Ziemi obiecanej” w choreografii Graya Veredona; spektakl zostanie też udostępniony na platformie VOD, ja właśnie zamierzam skorzystać z tej opcji. W tym samym czasie na scenie Opery Krakowskiej wystawiany będzie „Sen nocy letniej” w choreografii Giorgia Madii. Nowy Teatr w Warszawie odwołał premierę „Silenzio!” Ramony Nagabczyńskiej, ale aktualne pozostały dwie inne, już wprawdzie tylko onlinowo: „Salvage” Katarzyny Wolińskiej i „Expiria” Agnieszki Kryst.

Media bez wyboru? Wybierz taniec.

=================

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:

Miłość. Nie do pojęcia, jeśli samemu się jej nie przeżyje, i to bardzo mocno. Do swojego spektaklu wybrała Pani właśnie to uczucie. Jak je Pani widzi jako Zofia Rudnicka? 

Zofia Rudnicka: 
Bez niego nie ma życia. Kochamy od pierwszego momentu, gdy przychodzimy na świat. Kochamy rodziców, a gdy życie płynie dalej, zaczynamy się rozglądać za innymi osobami. Miłość pojawia się zawsze w najmniej oczekiwanym momencie. U mnie też tak się pojawiła, kiedy absolutnie się jej nie spodziewałam. Uczucie piękne, bez którego trudniej żyć, motor do działania, coś, co pobudza, uskrzydla, roznamiętnia. Nigdy nie pozwala tracić nadziei. Choć są ludzie, którzy tak bardzo kochają sami siebie, że im to wystarcza. Ale nie o to w prawdziwej miłości chodzi. 
 
I tak przez Panią pojmowana miłość spowodowała, że poświęciła Pani spektakl swojej przyjaciółce, zmarłej w 2020 roku Ewie Głowackiej? 
 
To była moja przyjaciółka, życiowa i artystyczna. Po jej śmierci dowiedziałam się, że wiele osób podziwiało tę naszą przyjaźń. Myśmy się bardzo dobrze rozumiały. Całe lata miałyśmy jedną garderobę, całe lata spędziłyśmy przy jednym drążku na lekcjach baletu. Bardzo dużo jej zawdzięczam, z kolei ona mówiła: „Zofio, ja nigdy nie będę w stanie tobie się odwdzięczyć”, ponieważ uważała, że fakt, iż pod koniec jej kariery przygotowywałam dla niej tak dużo choreografii, utrzymało ją na dobrej pozycji artystycznej i dawało jej satysfakcję. Ewa tańczyła między innymi w tych dwóch baletach: ponad dwadzieścia lat temu w Operze Krakowskiej i w filmie baletowym. 
 
Czyli można powiedzieć, że Pani ją wręcz kochała? 
 
No tak… Zawsze, nawet będąc daleko, byłyśmy bardzo blisko siebie. Kochałam ją za wszystko. Była wspaniała. Delikatna, subtelna, miła, uczynna, dobra. Taka drobna… Osoba nie z tej ziemi, anioł. Nie była ani trochę zawistna, bardzo kochała sztukę, a wobec swojej pracy miała ogromną pokorę. Każdemu młodemu tancerzowi poświęcała tyle czasu, ile ten ktoś potrzebował, i nie było to dla niej problemem. Nie można było jej nie kochać. Gdy odeszła, sama zamieściłam w internecie tę straszną wiadomość. Ileż osób zareagowało, opisując właśnie te zalety Ewy, o których powiedziałam…    
 
Na czym polegał fenomen Ewy Głowackiej, jej zjawiskowość na scenie? Mówi Pani o niej „ostatnia rozpoznawalna primabalerina”… 
 
Wizualnie była piękną osobą. Miała śliczną twarz, piękną figurę, idealną na scenę. Ale i osobowość, charyzmę. Gdy pojawiała się na scenie, tańczyła całą sobą, nadawała ogromu emocji temu, co tańczyła. Miała też oczywiście nienaganną technikę. Ale przede wszystkim charyzmę, jak zawsze ktoś piękny o pięknej duszy. To, kim jesteśmy, na scenie najczęściej widać. A u niej widać było cudowną harmonię, wspaniałą koordynację i wczuwanie się w każdą rolę. Magnetyczny człowiek i magnetyczna artystka.   
 
Czym się Pani kierowała, wybierając muzykę do tego spektaklu, który będzie poświęcony pamięci Ewy Głowackiej? 
 

Gdy rozmyślałam, jak rozplanować próby do tego spektaklu, zapragnęłam zadzwonić niej z prośbą o pomoc, bo była w tym mistrzynią. Miałaby tyle uwag i koncepcji… To przedstawienie byłoby o wiele piękniejsze, gdyby ona nad nim pracowała. Ten balet powstał dla Ewy. Liczę, że mi pomoże… Do pierwszej części pt. „Wizje” wybrałam muzykę Chopina, bo wydała mi się bardzo uduchowiona, tak jak Ewa. Ta muzyka oddaje charaktery kobiet. Widzimy je gdzieś w parku przy nadmorskim bulwarze. Są w różnym wieku, nudzą się, marzą… Podczas półgodzinnego spektaklu z muzycznym Chopinowskim tłem poznajemy ich problemy. W ich życiu pojawiają się mężczyźni, odchodzą, one zostają same. Podstawą będą preludia Chopina w wykonaniu Marty Argerich. Inne się nie nadawały, te, które zagrała Argerich, są idealne. Od razu poczułam, co można do nich zatańczyć. W naszym spektaklu już jednak nie Argerich, a muzyka na żywo podniesie temperaturę przedstawienia. Z kolei do drugiej części wybrałam „Mity” Szymanowskiego, bo wiem, że jego muzyka pasuje do Ewy… 
 
Wszystko dla Ewy… Fryderyk Chopin znany jest ze swoich miłosnych uniesień. Jaka jest miłość w tych utworach, które Pani wybrała? 
 
Namiętna, czuła, ale także rozpaczliwa i naiwna. Ma różne twarze. Buzuje emocjami. Można ją mocno poczuć. Jego rubata, te zawieszenia w muzyce, są jak oddechy podnieconych ludzi. To wspaniała podstawa do tańca. I ta jego głęboka wrażliwość, która tak bardzo harmonizuje z Ewą… 
 
Bo miłość jest inna na każdym etapie… 
 
To prawda. Pokazuję pięć historii, pięć różnych wizji miłości. W pierwszej występuje Dziewczynka. Ona o miłości jeszcze zbyt wiele nie wie. Wie tylko, że Chłopiec to interesująca postać, że warto o niego zawalczyć, więc droczy się z nim. Panienka z następnej opowieści wie już nieco więcej, jest rozkochana, oczekuje, ma przeczucia, ale ucieka. Potem jest młoda kobieta: zalotna, wręcz kokietka, która trafia na troszkę ciapowatego chłopaka. Przyciąga go do siebie i uwodzi. Następne uczucie to utrata. Kobieta, która ma męża, kocha i nienawidzi zarazem. I ostatnia historia, ta, którą grała Ewa… Kobieta przegrana. Kocha i pożąda, a mężczyzna przed nią się kryje, odpycha, a ona za nim rozpaczliwie tęskni. Ale żadna z tych kobiet nie traci nadziei, te wszystkie kobiety dalej trwają w marzeniach i oczekiwaniu. Bo na miłość warto czekać. Ten spektakl będzie o życiu, miłości i nadziei. 
 
Trwają w marzeniach – każda tak samo, niezależnie od wieku… A teraz Karol Szymanowski, czyli druga część spektaklu – „Mity” oraz „Nokturn i Tarantella”. Miał powiedzieć: „Jedno, co jest w życiu warte, to miłość. A tego miałem, dzięki Bogu, dużo”. Czy udało mu się swoje bogate życie uczuciowe przenieść na język nut? 
 
Na pewno. Ten kompozytor ma niesamowitą wrażliwość. Uwielbiam jego twórczość. Jego utwory są natchnione. Jest w nich dużo uczucia, emocji wewnętrznych. I u Chopina, i u Szymanowskiego tak bardzo mocno czuć miłość, już od pierwszego dźwięku! To dużo więcej niż słowa… Przecież nie zawsze możemy powiedzieć, co czujemy. Albo nie umiemy. A muzyka i może, i umie.  
 
Utwory Szymanowskiego, które Pani wybrała, są pełne witalności, ekspresji… 
 

Każdy z tych utworów ma w sobie zakodowane niejako słowo „namiętność”. (śmiech) „Narcyz” – Narcyz zakochany w sobie tak intensywnie patrzył na swoje odbicie w wodzie, że aż się utopił. Czujemy go, jak się ogląda z zachwytem, głaszcze i przytula do siebie, a gdy odchodzi, to nadal szuka: być może jeszcze w czymś się przejrzy? (śmiech) To jest miłość próżna. Często ludzie żyją przyjemnie, tylko dla siebie… „Driady i Pan” – Pan będzie nieco jak frywolny faun, droczący się z driadami. On je uwodzi, oszukuje, to wszystko w zasadzie jest w muzyce. „Źródło Aretuzy” – dwoje ludzi kochających się z wzajemnością. W tym utworze chciałam pięknem tańca oddać muzykę pełną czułości, rozedrgania, przebłysków namiętności. „Nokturn” ma w sobie pokłady nostalgii południa. „Tarantella” jest energetycznym akcentem finałowym. Tak, jak pierwsza część ma mówić o życiu, to ta o fantazjach miłosnych. Bo tu, w muzyce Szymanowskiego jest podniecające rozedrganie. Czasem trzeba się unieść, polewitować…     
 
Wejdźmy teraz na scenę Opery na Zamku. Jak, według Pani konceptu, tancerze mają tę rzecz o życiu i fantazji pokazać? 
 

Muzyka jest klasyczna, romantyczna, więc taniec oparty będzie także na technice klasycznej. Panie będą miały pointy. Ale będą też wprowadzone elementy, na przykład z tańca współczesnego i neoklasyki. Taka technika fusion, ale nie idę za daleko. (śmiech) Tutejsi tancerze mają świetny warsztat, są mocno „zapaleni”, poradzą sobie. 
 
A warstwa pozabaletowa także będzie klasyczna? 
 
Scenografia będzie dość skromna. W pierwszej części ławeczka, która łączy, dzieli i nastraja, i fragment czegoś na horyzoncie, imitującego, że rzecz się dzieje, nie wiem, może na bulwarze nadmorskim? W drugiej zobaczymy balet w klimacie art déco. Ale w całej inscenizacji to tancerz jest najważniejszy i to, co ma do powiedzenia. 
 
I na koniec wróćmy do uczucia. Ciało jest stworzone do miłości, prawda? Czy zatańczyć miłość jest wobec tego łatwiej niż inne uczucia? 
 
Człowiek jako taki jest stworzony do miłości, a ciało do kochania. (śmiech) Wierzę, że tancerze tego nie sfałszują.