Czy warto umrzeć z miłości?
Dzisiaj wybieram się do Teatru Wielkiego w Łodzi, aby obejrzeć „Ziemię obiecaną” w choreografii Graya Veredona. Niedzielę spędziłam we Wrocławiu.
Tuż po przyjeździe udałam się do Muzeum Teatru im. Henryka Tomaszewskiego, twórcy legendarnego Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Stała ekspozycja, dokumentująca część świata wrocławskiego teatru, dokonania Mistrza i otoczenie, w którym przebywał (m.in. jego prywatne mieszkanie), jest obecnie zamknięta. Trwa za to wystawa „Warhol. Dali. Geniusz wszechstronny”, a wśród zgromadzonych dzieł znajduje się rzeźba z brązu „Terpsychora. Muza tańca” Salvadora Dalego z 1971 roku, której „uduchowiona, a przy tym cielesna postać jest jedną z najbardziej poszukiwanych prac artysty”.
Ale głównym powodem, dla którego tym razem znalazłam się we Wrocławiu był „Wieczór polski” w Operze Wrocławskiej. Premiera odbyła się w piątek (11 maja). Obejrzałam trzecie i – jak wynika z kalendarium – niestety ostatnie przedstawienie tego tytułu w tym sezonie. Mam nadzieję, że po wakacjach spektakl szybko wróci do repertuaru.
Melinda & Melinda
Życie – czy jest ono komedią, czy tragedią? W ten sposób, z jednym z moich ulubionych filmów Woody Allena, skojarzyła mi się puenta spektaklu Emila Wesołowskiego. Choreografia zaprezentowana w pierwszej części wieczoru została stworzona do „II Koncertu fortepianowego f-moll” Fryderyka Chopina.
Balet jest o miłości. Ona (w tej roli w niedzielę wystąpiła Dajana Kłos) jest młodą kobietą, która przechodzi przez różne stany emocjonalne. Żyje w związku, w którym nie jest bądź nie potrafi być szczęśliwa. On (Łukasz Ożga) nie ma dla niej czasu (jest wiecznie sama) i nie spełnia jej oczekiwań. Na przemian kochają się i walczą ze sobą. Ona uważa, że zasługuje na więcej. Pragnie czułości, oddania, tęskni, miota się i marzy o „lepszej, prawdziwej miłości”.
Pojawia się więc Mirage (Robert Kędziński), czyli złudzenie. Nie lubię zdradzać wszystkich szczegółów. A balet nie ma spisanego libretta, napiszę więc tylko, że jeśli ktoś chciałby tę historię potraktować w sposób tragiczny, to ma oczywiście prawo tak zrobić. Zwłaszcza że pojawiają się, chociażby w części Larghetto, momenty bardzo wzruszające, tzw. wyciskacze łez. Ja jednak wybieram lżejszą opcję. I wydaje mi się (tak przynajmniej odebrałam interpretację fabuły w niedzielę), że choreograf spojrzał na problemy swojej bohaterki z życzliwym dystansem i humorem.
W warstwie dramaturgicznej i choreograficznej Emil Wesołowski po raz kolejny udowodnił, że jest fachowcem w swojej dziedzinie. Posłużył się techniką tańca neoklasycznego i modern. Kompozycja jest bardzo taneczna, pozbawiona pustych momentów. Zwracają uwagę intensywna praca stóp w pozycjach point i flex, szerokie, rozciągnięte (jak plastelina) plié w drugiej pozycji, energetyczne skoki jeté oraz jazzowe z podkulonymi nogami. Także trudne partnerowania, w tym wizualnie atrakcyjne wysokie unoszenia partnerki.
Genialnym zabiegiem scenograficznym okazał się olbrzymi stół, który przerastając (w sposób dosłowny i przenośny) główną bohaterkę, humorystycznie, ale też onirycznie podkreślił jej bogatą wyobraźnię i stan lękowy. Przez chwilę miałam wrażenie, że oglądam Maszę/Klarę, panicznie bojącą się myszy i czekającą na zwycięstwo „Dziadka do orzechów”, który okaże się księciem.
Balet Emila Wesołowskiego miał świetnych wykonawców – solistów i zespół. Choreografia (tempo, liczba detali) nie należy do łatwych. Nie wiem, jak długo trwały próby, ale wykonanie wyglądało na przemyślane i dopracowane w szczegółach. Na efekt całości złożyły się też kostiumy Marty Fiedler.
Exodus
Utwór na chór i orkiestrę Wojciecha Kilara, którego prawykonanie odbyło się w 1981 roku, stał się inspiracją dla Teresy Kujawy, jednej z najwybitniejszych polskich tancerek (zadebiutowała w 1947 roku w Operze Wrocławskiej) i choreografek, do stworzenia uniwersalnej opowieści o człowieku skazanym na zło. Spektakl powstał w 2001 roku. Dobrze, że został wznowiony – jakby na przekór naszej „narodowo-baletowej” tradycji, przez którą wiele polskich współczesnych choreografii na zawsze zniknęło z repertuaru teatrów.
Tytuł „Exodus” zapożyczył kompozytor od Boba Marleya, a jego intencją było napisanie muzyki o wolności. „Ale w tym utworze zawiera się jeszcze coś, co jest dla mnie rzeczą niesłychanie istotną – stałe pamiętanie o tym, skąd się wzięliśmy, czyli po prostu pamiętanie o Starym Testamencie” – mówił w rozmowie z Martą Ługowską.
Choreografka sięgnęła więc do biblijnej historii. Bohaterami jej spektaklu są Adam i Ewa, Zły oraz mieszkańcy Ziemi. Już w pierwszym obrazie wygrywa Zło. Adam i Ewa ulegają pokusie i zostają wygnani z Raju. W kolejnych scenach pojawia się obóz koncentracyjny – apogeum ludzkiej niedoli i okrucieństwa. Szala zwycięstwa na stronę dobra przechyla się tylko na chwilę, skosztowanie zakazanego owocu, przy całej banalności tego uczynku, jest nieodwracalne w skutkach i Zło, pokonane w jednym miejscu, i tak się pojawi gdzieś indziej.
Choreografia, którą stworzyła Teresa Kujawa, wymyka się suchym opisom. Artystka perfekcyjnie zbudowała napięcie. W pozornie prostych krokach udało jej się zawrzeć maksimum treści i emocji. Postawiła na technikę tańca współczesnego; w rozmowie z Adamem Olafem Gibowskim, opublikowanej w programie „Wieczoru polskiego”, mówi, że nigdy nie nazwała tego spektaklu baletem. Ale mimo tego stwierdzenia znajomość reguł daje o sobie znać w każdej scenie.
W niedzielę wystąpili Magdalena Kurilec-Malinowska jako Ewa, Robert Kędziński w roli Adama i Won June Choi jako Zły. Wszyscy soliści (także zespół) świetnie wykonali swoje zadania. Byli sugestywni i przekonujący. A obserwując, jak tańczy Won June Choi, który kilka miesięcy wcześniej, podczas premiery baletu „Romeo i Julia” w choreografii Jacka Tyskiego, był genialnym Tybaltem, pomyślałam, że byłby też doskonałym Rotbartem z „Jeziora łabędziego”, gdyby tylko ten tytuł znalazł się w repertuarze Opery Wrocławskiej. Na razie chodzą słuchy (dobra wiadomość dla wszystkich miłośników żelaznego repertuaru), że jesienią – po latach nieobecności na polskich scenach – pojawi się na Świdnickiej romantyczny balet „Giselle”.
W drodze powrotnej do Warszawy kilka razy przesłuchałam utwór Wojciecha Kilara. I cały czas miałam przed oczami obrazy, które wykreowała Teresa Kujawa. Parafrazując zdanie Henryka Swolkienia o muzyce Piotra Czajkowskiego – sprawiła, że „Exodus” chce się nie tylko słuchać, ale również oglądać.