Ten, którego kocham

4 kwietnia zmarła Barbara Bittnerówna. „Cudowne dziecko”. Fenomenalna tancerka. Młoda góralka z „Harnasiów” Karola Szymanowskiego, Swanilda z „Coppélii” Léo Delibesa, Zarema z „Fontanny Bachczysaraju” według poematu Aleksandra Puszkina. Pierwsza polska Julia w balecie Sergiusza Prokofiewa.

„Nie mogłem wyjść ze zdumienia, że ona ćwicząc, tańczyła. Wszystkie pas wpierw wykonywaliśmy przy drążku, a ona tańczyła drążek. Już nie mówię o ćwiczeniach na środku sali! Patrzyłem na to zafascynowany, bo zobaczyłem coś wspaniałego i skończenie pięknego” – wspominał Witold Gruca, jej najlepszy partner sceniczny w „Grand jeté, czyli wielki skok”.

Jedna z najważniejszych dla niej recenzji ukazała się we wrześniu
1954 roku, kilka miesięcy po premierze „Romea i Julii” w choreografii Jerzego Gogóła. Artur Maria Swinarski w dwutygodniku „Teatr” napisał wtedy: „Bittnerówna nie potrafi stawiać pustych pas. I w »Romeo i Julii« nawet nie zastanawiamy się, dlaczego tu właśnie staje na pointach, a tam robi arabesque, po prostu wierzymy: tu musiała stanąć na pointach, a tam zrobić arabesque – wszystko jest nieomylne, zrozumiałe i przekonywające, chociaż często tak trudne do zanalizowania”.

Tańczyć zaczęła w latach 30. XX wieku we Lwowie. Występowała we własnych recitalach tanecznych, w teatrach dramatycznych, a nawet odbyła krajowe tournée z gwiazdami lwowskiego radia – Szczepciem i Tońciem. Późniejsza przeprowadzka do Warszawy i lekcje w szkole baletowej Zygmunta Dąbrowskiego („Był to surowy, wymagający pedagog starego stylu – wyprostowany jak struna, z marsową groźną miną, wystukujący kijkiem o podłogę rytm do ćwiczeń baletowych”) miały być tylko przygotowaniem do nauki w słynnej szkole Kurta Joossa w Londynie. Gdyby nie wybuch wojny, który zniweczył te plany, być może zupełnie inaczej potoczyłaby się jej kariera. W 1940 roku rozpoczęła współpracę z Jerzym Kaplińskim, pierwszym tancerzem Opery Poznańskiej. Wypatrzył ją w teatrze „Kometa” na ulicy Chłodnej w Warszawie i zaproponował wspólne występy. W tym czasie, ze względu na miniaturowość scen i estrad, brak dostępu do scen operowych, bardzo popularne stały się duety taneczne. „Pod okiem Kaplińskiego terminowałam przez cały okres okupacji jak u dobrego mistrza” – napisała artystka w wydanej w 2004 roku autobiografii „Nie tylko o tańcu”. Występowali codziennie. Zdobyła doświadczenie, które stało się kapitałem na przyszłe lata.

Po wojnie wzięli z Kaplińskim ślub i pracowali w Operze Poznańskiej. On na stanowisku choreografa i kierownika baletu, ona w randze primabaleriny. W roku 1949 oboje dostali angaż w Operze Śląskiej w Bytomiu, a dwa lata później (już po rozwodzie z Kaplińskim) Bittnerówna przeniosła się z Lesławem Finzem, największą miłością jej życia, do Opery Warszawskiej. W Warszawie odnosiła same sukcesy. Szybko stała się ulubienicą publiczności.

Zdobywaniu popularności sprzyjały występy w duecie z Witoldem Grucą. „Ten, którego kocham” – nowoczesna etiuda baletowa w choreografii Jerzego Kaplińskiego do muzyki George’a Gershwina – stała się żelazną pozycją w ich repertuarze, nie tylko w Polsce. W Moskwie utwór był bisowany, a w 1956 roku znalazł się w programie Międzynarodowego Konkursu Tańca w Vercelli, gdzie zdobyli Primo Premio Assoluto. I gdyby nie późniejsze perypetie z wydaniem paszportów, mogliby – w ramach głównej nagrody – zatańczyć w „Romeo i Julii” w choreografii Leonida Ławrowskiego w Teatro alla Scala w Mediolanie.

Z karierą Barbary Bittnerówny wiąże się też jedna z najciemniejszych kart w historii polskiego baletu.

W maju 1955 roku artystka w bezceremonialny sposób została sprowokowana do odejścia z Opery Warszawskiej i została zdegradowana do stopnia solistki. Mimo pytań pojawiających się wówczas na łamach prasy – co się dzieje z Bittnerówną, najlepszą dziś polską tancerką? dlaczego nie występuje w Warszawie? – nigdy do zespołu nie powróciła. Nikt też nie pomyślał, aby w późniejszym czasie (w symboliczny chociaż sposób) przywrócić jej tytuł primabaleriny.

A co się wydarzyło w zaciszu teatralnych gabinetów, Barbara Bittnerówna ujawniła (kiedy nie musiała już milczeć) w „Nie tylko o tańcu”: „W dużym gabinecie siedziało półkolem kilku ponurych panów. Zobaczyłam też oddzielne krzesło pośrodku. Nikt nie wstał na moje przywitanie, tylko jedna długa łapa wskazała mi to wolne krzesło. Poczułam się jak na cenzurowanym, a moja intuicja mnie nie zawiodła. Ci panowie to sekretarz partii, kolektyw partyjno-związkowy i jacyś partyjni śpiewacy. I jeszcze mało ważny dyrektor administracyjny Opery, nazwiska nie pamiętam. Główny dyrektor Walerian Bierdiajew przebywał w tym czasie w szpitalu. Jeden z panów zabrał głos i napastliwym tonem oświadczył, że poprzedniego dnia zachowałam się skandalicznie, gdyż pozwoliłam sobie na zwłokę, zamiast stawić się w Operze natychmiast, co – ich zdaniem – spowodowało dodatkowe opóźnienie spektaklu o 10 do 15 minut. Te nieszczęsne minuty stały się głównym atutem przeciwko mnie. Zapewne liczyli, że w tym momencie wstanę i wygłoszę samokrytykę, że sponiewierana primabalerina spokornieje i przycichnie. Potępiali mnie tak przez pół godziny. W trakcie trzeciego kwadransa wstałam i wyszłam bez słowa, cicho zamykając za sobą drzwi. Wyszłam z postanowieniem odejścia z tego teatru. Przetańczyłam Julię trzydzieści osiem razy. Wystarczy. Po wyjściu z tego »sądu kapturowego« 28 maja 1955 roku złożyłam w sekretariacie pismo, w którym zrezygnowałam z dalszej pracy w Operze Warszawskiej. (…) Po powrocie do domu zastałam urzędowe pismo: widniał na nim zamaszysty podpis dyrektora artystycznego Waleriana Bierdiajewa. Zostałam więc zdegradowana z tytułu primabaleriny do stopnia solistki baletu. Walerian Bierdiajew, ten świetny artysta, dla własnej wygody opowiedział się po stronie kliki. Myślę, że był po prostu stary i schorowany, a z doświadczenia wiedział, że z tym systemem nikt nie wygra. Odeszłam więc, ażeby już nigdy nie narażać się na podobne chamstwo i lekceważenie”.

Na temat rezygnacji Barbary Bittnerówny z występów na scenie warszawskiej krążą różne wersje; celowo przytoczyłam zwierzenia artystki w jak najdłuższym fragmencie. Witold Gruca twierdził, że odeszła za mężem. Co w świetle powyższego jest półprawdą. Najbardziej zaskoczył mnie opublikowany kilka dni temu tekst Sławomira Pietrasa „Ciernista droga Barbary Bittnerówny”. Wybitny znawca opery i baletu, dyrektor naczelny polskich teatrów operowych, felietonista napisał, że rosyjska śpiewaczka Sokołowa poszła do ambasady radzieckiej i oskarżyła Lesława Finzego (męża Bittnerówny), partnerującego jej w roli Jontka w operze „Halka”, „o molestowanie w stanie wskazującym”.

Dlatego Walerian Bierdiajew miał otrzymać partyjne polecenie dyscyplinarnego wydalenia tenora z opery, a Bittnerówna „w odważnym geście solidarności z mężem wkrótce rzuciła wymówienie ze stanowiska primabaleriny”. Poniekąd zarzucił też primabalerinie obłudę – podobno liczyła na odmowę przyjęcia jej rezygnacji, a tym dramatycznym gestem chciała tylko uratować „skądinąd niezbędnego w repertuarze męża”. Ale „również i tym razem okazało się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Barbara, zaledwie 30-letnia balerina, której spektakle oblegały tłumy wielbicieli, nazwisko nie schodziło z łamów prasy, a nagrody sypały się jak z rękawa – została bez pracy” – stwierdził Sławomir Pietras.

Dziwię się, że nie wspomniał o wersji Barbary Bittnerówny (nawet jeśli bliższa mu jest jego własna). Zwłaszcza że – jak napisał w tym samym tekście – odbywali długie spacery i niekończące się rozmowy. Bywał też w Skolimowie, „tym częściej, gdy Barbara owdowiała”. A chyba primabalerina całej tej historii sobie nie wymyśliła. Wspomniała też w autobiografii o spotkaniu w Moskwie z Sokołową, która miała zaprzeczyć udziałowi w intrydze. Wiadomo też, jakie były realia tamtych lat i że często zwalniano ludzi z teatru pod byle pretekstem, chociażby za powieszenie w gablocie zawiadomienia o mszy świętej z okazji inauguracji nowego sezonu operowego.

W 1993 roku Barbara Bittnerówna i Lesław Finze przenieśli się z warszawskiego Żoliborza do Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie. Lesław Finze zmarł 23 grudnia 1998 roku.

„Gdybyś się drugi raz urodziła, czy zostałabyś tancerką? Nie wiem… Ale wiele bym dała, by usłyszeć pytanie zadane mi jakże drogim i znanym głosem, z leciutką nutką lwowską: Pani Barbaro, może byśmy jeszcze raz razem polecieli?” – tak zakończyła swoje wspomnienia.