Zakochał się i uciekł

Niedzielne popołudnia z „Bolshoi Ballet Live” stają się już tradycją. Dzisiaj odbędzie się retransmisja „Don Kichota” w choreografii Aleksieja Fadejeczewa, w bardzo udanej obsadzie, z Jekateriną Krysanową i Siemionem Czudinem w rolach Kitri i Basilia.

Sezon otworzyła „La Sylphide” – w inscenizacji Johana Kobborga – stworzona na podstawie choreografii Augusta Bournonville’a z 1836 r. Prapremiera baletu odbyła się w Paryżu w 1832 r. Twórcą choreografii był Filippo Taglioni, a w tytułowej roli wystąpiła jego córka Maria. Być może wersja Bournonville’a nigdy by nie powstała, gdyby nie kwestie finansowe. Duński tancerz i choreograf był zachwycony spektaklem, który obejrzał w Operze Paryskiej. Marzył o wystawieniu tytułu w Kopenhadze, a siebie widział w roli Jamesa. Tantiemy okazały się jednak za wysokie. Stworzył więc własną choreografię do muzyki Hermana Løvenskiolda (w paryskiej wersji obowiązywała muzyka Jeana Schneitzhoerfera), która przetrwała do dzisiaj. Wersja Taglioniego była wystawiana do 1863 r. Potem popadła w zapomnienie. Odzyskana została – dzięki rekonstrukcji Pierre’a Lacotte’a – w 1971 r. Znam obie wersje i żadna nie zachwyca mnie tak jak „Giselle”. Ale chyba nie trafiłam jeszcze na swoją obsadę. Widziałam już kilka, w tym jedną w Operze Wiedeńskiej, której wolałabym nie oglądać, bo była po prostu technicznie fatalna. Pozostałe, choć perfekcyjnie wykonane, nie wywarły na mnie większego wrażenia – przedstawienia oglądałam jak miłe dla oka obrazki z minionej epoki.

Pierwsza Sylfida

„Wieczorem 23 lipca 1827 roku na oświetloną gazem scenę Opery Paryskiej wkroczyła młoda tancerka, by po raz pierwszy spojrzeć w oczy publiczności. Nazwisko jej brzmiało Maria Taglioni, a sensacja jaką wywołał jej występ, była tak ogromna, że moment ten należy traktować jako początek złotego wieku romantycznego baletu” – tak Ivor Guest opisał paryski debiut pierwszej wykonawczyni roli Sylfidy.

Maria Taglioni

Maria Taglioni

Tę rolę zatańczyła kilka lat później, mając już status gwiazdy – była pierwszą baleriną, której w Operze Paryskiej rzucono kwiaty na scenę i wzorem do naśladowania dla innych tancerek. W prasie pisano o nowych perspektywach, które otworzył jej taniec, o naturalności, z jaką poruszała się na scenie i swobodzie pokonywania trudności – „utrzymuje się na czubkach palców z prawdziwie zdumiewającą pewnością”, „nie znajdziemy tu nic, co sugerowałoby trud warsztatowy, sztuczny wytwór rzemiosła, nic typowego dla sali ćwiczeń…”, „nie spada, lecz opada na ziemię” (Ivor Guest „Balet romantyczny w Paryżu”). Relacje z jej występów zdawali też bywalcy Opery – pisano o wdzięku, cudownej lekkości („zdaje się pływać i odbijać od sceny jak sylfida, nigdy nie pozwala sobie na owe tours de force, o których wiemy jak są trudne, i pragniemy, aby zupełnie znikły ze sceny, zawsze bowiem wykonywane są z uszczerbkiem dla przyzwoitości i wdzięku, a wymagają jedynie wielkiej energii…”), o uczuciach, które wnosiła do ról znajdujących się w jej repertuarze. Zaś Théophile Gautier, współtwórca „Giselle” (transmitowanej w ubiegłych sezonach) orzekł, że „La Sylphide” otworzyła drogę całej nowej epoce w choreografii i dzięki niej romantyzm wtargnął do królestwa Terpsychory.

Dwanaście olimpijskich dworów z marmuru i złota skazano na kurz magazynów scenicznych, a scenografom zlecano wyłącznie projekty romantycznych lasów i dolin w świetle pięknego księżyca z niemieckich ballad Heinricha Heinego.

Wróżba wiedźmy Madge

W „Sylfidzie” świat realny miesza się z fantastycznym już od pierwszej sceny. Akcja dzieje się w domu szkockich farmerów – u boku drzemiącego w fotelu Jamesa klęczy Sylfida ze skrzydełkami u ramion. Młodzieniec jest zaręczony z Effie, lecz wizja eterycznego duszka powietrza, uosobienia prawdziwej i wolnej miłości, nie daje mu spokoju. Pojawia się też wiedźma Madge, która ostrzega Effie, że narzeczony nie jest w niej zakochany i przepowiada jej ślub z Gurnem, przyjacielem Jamesa. Trwają jednak przygotowania do ceremonii ślubnej, w trakcie których Sylfida przechwytuje obrączkę Jamesa i znika. Ten, nie mogąc się oprzeć urokowi zjawy, porzuca Effie i podąża za Sylfidą do lasu.

Drugi akt dzieje się na leśnej polanie. James stara się zdobyć swój ideał, w końcu prosi o pomoc zlekceważoną wcześniej wiedźmę. Nie wie, że Madge już dawno zaplanowała zemstę. Przyjmuje więc w dobrej wierze utkany przez nią szal, który ma mu pomóc w schwytaniu Sylfidy. Ale kiedy zarzuca go na ramiona ukochanej, opadają jej skrzydełka i umiera w jego ramionach. Prezent okazuje się śmiertelną trucizną. James zostaje sam, a w dali widać weselny orszak Effie i Gurna.

Dwuznaczne zakończenie

W „Sylfidzie” mam kilka swoich ulubionych scen. W wersji zrealizowanej dla Opery Paryskiej przez Pierre’a Lacotte’a, chętnie wracam do pas de trois, w którym James – rozdarty pomiędzy romantycznym uczuciem do Sylfidy a poczuciem obowiązku w stosunku do Effie – tańczy z dwoma kobietami, wyrażając swoje rozterki. Duże wrażenie wywołuje też fragment, kiedy walcząca o Jamesa Effie zakrywa mu oczy, próbując zasłonić wizję Sylfidy, i klęka przed nim prosząc o miłość. Balet został wydany na DVD. Warto go obejrzeć. W inscenizacji Johana Kobborga najbardziej podoba mi się scena w lesie wypełnionym sylfidami, piękny fragment ukazujący Jamesa próbującego zdobyć to, co nieosiągalne.

W transmitowanym przedstawieniu w tytułowej roli wystąpiła Anastazja Staszkiewicz. Nie zachwyciła mnie. Technicznie była bardzo dobra, ale zabrakło jej wyrazu (tańczyła pas Sylfidy, ale nią nie była). Odniosłam też wrażenie, że z partnerującym jej Siemionem Czudinem jako Jamesem nie są najlepiej dobraną parą. Za to Anna Bałukowa tak weszła w pantomimiczno-aktorską rolę wrednej wiedźmy Madge, że stała się nawet opryskliwa dla prowadzącej transmisję Kateriny Novikowej, która usiłowała przeprowadzić z nią rozmowę dla publiczności. Ale trzeba przyznać, że skupiła na sobie uwagę i z całej obsady była w tym dniu najlepsza. Sugestywnie odegrała też nowe i intrygujące zakończenie baletu, sugerujące, że romantyczne przygody, choć pociągające, mogą okazać się niebezpieczne…